Pewnie trudno będzie Wam w to uwierzyć, bo sama czytając takie wieści uznałabym je za przesadę i bajkopisarstwo, ale dzisiejszy ranek znów zaskoczył nas wybojami. Dla odmiany nie spuchła głowa, ale oba stawy skokowe (w tym prawy zdecydowanie bardziej). Jak balony. Na szczęście nie towarzyszyły temu ani omdlenia ani problemy z poruszaniem, więc (z niejakim trudem) powstrzymałam się od walenia głową w ścianę. Wet obejrzał szarunkowe nogi i stwierdził, że to niegroźny skutek uboczny intensywnego nawadniania organizmu przy jednoczesnym znacznym ograniczeniu ruchu. Dużo leżenia w jednej pozycji, mało spacerowania i wskutek tego w tkance podskórnej wokół stawów robią się zastoiny limfy, które trzeba rozmasowywać. Masujemy więc.
Poza tym - kolejna sesja kroplówkowa odbyta.
Szarunka ma niezwykłą zaiste zdolność przystosowywania do zmieniającej się sytuacji życiowej. Przychodzimy rano do lecznicy, otwieramy drzwi do zabiegowego, wchodzimy jak do siebie, potem rozkładam koc, bunia z godnością ładuje na niego swoje cztery litery, kładzie się, wzdycha i grzecznie pozwala podłączyć rurkę. Po chwili zaczyna lekko przysypiać - no chyba, że z gabinetu obok dobiegają jakieś ekstremalnie interesujące odgłosy. Na przykład wrzaski szczepionego kota.
Nawadniana jest bardzo solidnie, więc te sesje ciągną się godzinami. Prawdę powiedziawszy chwilami ja sama zaczynam mieć tak dość, że odczuwam przemożną chęć wyjścia oknem i udania się gdziekolwiek, byle z dala od przychodni, a tymczasem ona tkwi na swoim kocu z kamiennym spokojem, co jakiś czas zmieniając bok lub przekładając pyszczek. Dziś zażyczyła sobie nakrycia głowy, a że drugiego koca nie było pod ręką - użyłam własnego przyodziewku. Wyraz twarzy weta, który wchodzi do zabiegowego i spogląda na pochrapującą kurtkę w kolorze błękitnym - bezcenny.
Jutro rano ciąg dalszy i decyzja, czy już czas odstawić kroplówki.