Tydzień temu Orek miał poważny kryzys. Było źle - pies nie mógł się samodzielnie załatwić, bardzo cierpiał, krwawił. Natychmiast został zabrany do weta, który go wyczyścił. Ogromny stres, ogromny strach - tym bardziej, że od jakiegoś już czasu przy zwiększonej dawce laktulozy było naprawdę ok.
Z duszą na ramieniu czekałam na kolejny dzień. Na razie wszystko wróciło do normy (oczywiście "normy" w ujęciu orkowym - czyli przystanki na kupę są częstsze niż u zdrowego psa, ale nie ma przy nich tego widocznego wcześniej wysiłku, bólu, a pies na spacerach znów bryka radośnie) - nabieramy przekonania, że najprawdopodobniej ktoś z odwiedzających lub wolontariuszy podał psu do jedzenia coś, co wywołało zatwardzenie (a wystarczy niewiele, np. kość z prasowanych skór).
Z wieści "niechorobowych" - chyba zacznę wierzyć w wielkanocnego zając rozdającego prezenty (są wprawdzie Święta, ale nasze psiaki spacerują jak w zwykły dzień, za co schronisku należą się podziękowania
), bo Orek dziś w lesie znalazł oszałamiająco wspaniały podarek. W miejscu, gdzie jeszcze wczoraj szumiały suche trawy i ścieliły się mchy dziś leżała prawdziwa najprawdziwsza - czarna i kusząca... opona! No i wyszło szydło z worka. Mamy kolejnego psa wulkanizatora. Tak mi się pasiasty przyspawał do gumy, że ogłuchł całkowicie... warkotał, bulgotał, tańczył, kopał pod spodem, zatapiał zęby, podrzucał nosem, raz sobie nawet nową zabawkę z rozpędu założył na szyję, a ogon mu przy tym merdał na wszystkie strony naraz. Tyle szczęścia, że aż żal było go odciągać (niestety, fix taki, że metody niesiłowe poległy kompletnie). Jestem przekonana, że znał tę rozrywkę już wcześniej.