Z pamiętnika bulla - część 13

ZPamietnikabulla tytul PiterNataliaDexter

 

 

Cześć! To ja Dexter. Słyszałem, że bullowaci piszą pamiętnik. Ja chyba też jestem bullowaty i też chcę coś napisać. Bo amstaff to chyba bullowaty, nie?

 


 Poruszam się inaczej niż większość psów. Podobno coś nie tak jest z moją łapą, ale ja nie pamiętam, żeby kiedyś było inaczej. Mam tak od zawsze. Nikt się tym nigdy nie interesował, zresztą w ogóle długo nikogo nie obchodziłem. Byłem zamknięty w małej klatce, siedziałem za tymi kratami i ze zdziwieniem patrzyłem na klatki wszędzie wokoło, w których ujadające psy rzucały się na kraty. Ja milczałem, bo po co miałem szczekać. I tak nikt nie przychodził. Jak przez mgłę pamiętam, że błąkałem się wcześniej na mrozie, sam nie wiem jak długo, zanim przywieźli mnie tu.
Kiedyś przyszły po mnie człowieki, wierzyłem, że w końcu zmieni się moje życie. Nie pamiętam dokładnie co się działo, ale miesiąc później znów siedziałem w tej samej klatce. Znów nikogo nie interesowałem, aż nagle... zdziwienie. Przyszła jakaś Pani i zabrała mnie na krótki spacer. Fajnie, znów zobaczyłem trawę, powąchałem kilka drzewek i krzaczków. Głaskała mnie, mówiła do mnie, dawała dobre rzeczy, a potem znów wróciłem do klatki. Pani poszła na spacer z kolejnymi psiakami. Zjawiała się dość systematycznie i zawsze bardzo się cieszyłem, że przynajmniej na chwilę opuszczam to więzienie. Trwało to prawie rok. I wiedziałem, że to nie moja Pani, ale dobrze, że była, dobrze, że przychodziła.
Aż któregoś razu z Panią przyszły inne człowieki. I wspólnie poszliśmy na spacer. Był jakby trochę dłuższy i na pewno było więcej rąk do głaskania. Nie rozumiałem o czym rozmawiali, ale ogon mi się merdał i już ich lubiłem. Tak ładnie się uśmiechali i czule do mnie zwracali. Niestety znów mnie odprowadzili do klatki i znów byłem sam. Ale następnego dnia wrócili. Ależ byłem zdziwiony, spacer dwa dni z rzędu? Jak to? Super, ja chcę tak codziennie, a najlepiej to pojadę razem z wami. Lubię was, zabierzcie mnie. Jak znów odprowadzili mnie do klatki i odchodzili, to nie wytrzymałem i krzyknąłem za nimi: „Hej człowieki! Weźcie mnie ze sobą!” Ale chyba nie usłyszeli, albo nie znali psiego.
Następnego dnia nie przyszli. Prawie straciłem nadzieję, ale potem wszystko nagle wywróciło się do góry nogami. Wrócili, zabrali na spacer i nie odprowadzili już do klatki. Jupi! Zabrali mnie ze sobą, jechałem samochodem, a potem były schody. Było ich bardzo dużo jak dla moich słabych mięśni. Aż mnie łapy bolały. Wszystko się zmieniło.
Teraz jestem szczęśliwy, mam swój domek, swoje miski, swój fotel i swoich człowieków. Nie lubię plotkować, ale opiszę Wam coś o moich człowiekach, coś co podsłuchałem.

W styczniu 2010 mój Pańcio wraz z bratem byli zmuszeni do uśpienia swojego ulubieńca, członka rodziny, który towarzyszył im przez prawie 16 lat. Był to bokser Vito, ciężko chory na raka, bez możliwości operacji. Przeżyli to strasznie. Dwóch dorosłych mężczyzn płakało jak małe dzieci przez tydzień. Później próbowali zagłuszyć ten ból, zapomnieć o cierpieniu przyjaciela, wspominali tylko te wspaniałe chwile, które razem przeżywali.Wtedy też mniej więcej zaczęła się znajomość Pańcia i mojej Pani. Urzekająca była dla Pani ta miłość do psa, którego nigdy nie było jej dane poznać. Przez prawie dwa lata, w przedpokoju "na swoim miejscu" dalej wisiała smycz. Często rozmawiali o tym "pustym domu", o tym jak bardzo brakuje w nim zwierzaka. Często też wchodzili na strony schronisk w internecie i fundacji pomagających psiakom (w tym również fundacji AST), czytali psie historie, przeżywali jak ludzie mogą wyrządzać krzywdę bądź porzucać swoich przyjaciół. W ogóle dużo i często mówili i czytali o psach. O historiach ras, o stereotypach, o nieodpowiedzialnych i odpowiedzialnych właścicielach. O takich psach jak ja też.
Któregoś razu Pani wróciła do domu i usłyszała: "Znalazłem". „Hm? Co znalazłeś, kogo znalazłeś?” "Naszego psa". Na stronie wolontariuszek z Palucha pokazał jej mnie. Uśmiechniętego od ucha do ucha biało-rudego amstaffa.” Halo! Ale to amstaff” zareagowała Pani. „Musimy go zobaczyć, poznać, jak możesz mówić, że to "nasz pies" po samym zdjęciu?” "Bo ja wiem, że to ten, i żaden inny, a poza tym przecież nie możemy ulegać stereotypom, bo wszystko zależy od właściciela". Wcześniej nawet nie rozmawiali o adopcji, o nowym członku rodziny. To poważna sprawa. Szybka konsultacja Pana z bratem. Decyzja: "Dzwoń". W całym ferworze pominęli swoją mamę, bo wiedzieli, że na psa w domu się nie zgodzi. Pańciowie doszli jednak do wniosku, że mama mną obarczana nie będzie, wszystko biorą na siebie. Wiedzieli też, że jak już będę, to mama wcześniej czy później pogodzi się z tym faktem. No więc zadzwonili. Rozmawiali z Anią (cudowną dziewczyną, która większość swojego wolnego czasu poświęca psiakom, której życie ma sens, bo robi dla nich tak wiele dobrego - to ta dobra Pani, która wychodziła ze mną na spacery), umówili się na pierwszy spacer. Obowiązkowe są trzy, bo to rasa groźna . Ja? Rasa groźna? Chyba coś im się pomyliło. Ale wracam do tego co mówili dalej.
Był początek stycznia 2012. Pojechali we trójkę do schroniska - tak się ponoć nazywa to więzienie. W klatkach mijali mnóstwo psów czekających na dom. W końcu mnie zobaczyli. Razem z Anią zabrali mnie na spacer. Odpowiadali na milion pytań, których teraz nawet nie pamiętają. Bo upewniali się, że to naprawdę TEN PIES. Czyli ja. Uznali, że jestem cudowny i radosny. A ja skakałem, cieszyłem się, delikatnie brałem smakołyki z ich rąk, lizałem ich. Bali się, że zaliżę ich na śmierć. Chcieli mnie zabrać jak najszybciej, ale to dopiero był pierwszy spacer. Byli źli, że takie procedury. Cóż. Była zima. Wiedzieli, że nie mogę zostać tam dłużej. To zwykły boks, nieogrzewana klatka, a ja w niej mieszkałem już ponad rok od momentu, gdy wróciłem do schroniska. Następnego dnia przyjechali na drugi spacer. Rozmawiali z Anią o tym, że kuleję. W sumie logiczne, że zmarznięte łapy, że brak ruchu, ale... Mówili, że w lewym udzie prawie nie mam mięśni. Ania mówiła, że tak mam odkąd tam trafiłem. No właśnie, ja tak mam odkąd pamiętam. Obiecała dopytać schroniskowego weta o co chodzi. Przy okazji opowiadała im o tym, że przy całym ujadaniu w schronisku, nigdy nie słyszała żebym szczekał. Że jestem cichym psem. Zostawili mnie znów w klatce, odchodzili z bólem serca, że jeszcze nie mogą mnie zabrać i ku ich wielkiemu zdziwieniu usłyszeli moje szczeknięcie. Szok. Przecież on nie szczeka. Czyli jednak usłyszeli jak krzyknąłem, żeby mnie zabrali. Już żadne z nich nie miało ponoć wątpliwości, że następny spacer zakończy się umową adopcyjną. Tak musiało być. Więc kolejnego dnia zrobili szybkie zakupy, miski, jakieś posłanko. Wszystko trzymali w samochodzie, żeby mama nie widziała. Następnego dnia przyjechali po mnie! Spacer, podpisanie umowy, rozmowa z weterynarzem. Pytali o moją łapę. "To tylko zerwane więzadło, to częste u amstaffów, nic z tym nie trzeba robić, robiliśmy prześwietlenia, jeździliśmy na konsultacje, jak pies będzie miał normalną dawkę ruchu to wszystko się unormuje". Pomyśleli, że jak tak, to ok. O Ani zawsze już mówili „Ania Dextera”, ale ona przecież nie była tylko moja.
6 stycznia przyjechaliśmy RAZEM do domu. Ta Mama była w szoku, zapowiedziała od razu, że ona psa nie chce, wychodzić z nim nie będzie...ale miskę może mi dawać. Mnie to pasowało, wiedziałem tylko, że trzeba ją bacznie obserwować i omijać. Na początek serwowali tylko kurczaka z ryżem. Mówili, że niby odchorowywuję schronisko ciągłymi biegunkami, nie mogłem nic na to poradzić. Miałem też problem z chodzeniem na smyczy. To nie moja wina - tyle czasu siedziałem w klatce, a teraz wszystko było ciekawe i niemal na wyciągnięcie nosa, chciałem wszędzie podejść i wszystko powąchać. Do wszystkich się cieszyłem, skakałem, lizałem i podgryzałem delikatnie ręce. To taka zabawa, jedyna jaką znałem. Sam ją sobie wymyśliłem, ale chyba im się nie podobała. Przez pierwszy tydzień w domu głównie spałem. Mówili, że tak jakby mnie nie było. Ja byłem, tylko taki śpiący, a poza tym obserwowałem, nie wiedziałem, czy to już na zawsze czy tylko na chwilę. I w końcu było ciepło. Miałem jedzonko i dużo wrażeń, szybko też się męczyłem.
Na jednym z pierwszych spacerów zahaczyliśmy o weterynarza, tak po prostu, żeby mnie obejrzał. Miła Pani doktor obejrzała moje uszy, oczy, badała ogólnie, zachwycała się mną, chwaliła Pańciów za wspaniałą decyzję i spytała o łapę. Jejku, jak się przyczepili. Nikomu nigdy nie przeszkadzało a teraz wszyscy wariują co z łapą, co z łapą. Więc powtórzyli historię zerwanego więzadła i spytali, czy coś z tym można zrobić. Pani zbadała łapę i ten dziwny wzrok Pani doktor. "Słuchajcie, jak dla mnie to ta łapa nie zgina się w tym miejscu, w którym powinna". Ale jak to? Pańciowie też się dziwili - co więzadła mają do zginania łapy? Następnego dnia pojechaliśmy na prześwietlenie. Wypytywali znajomych o dobrego psiego ortopedę, zahaczyliśmy o SGGW i paru innych specjalistów, w końcu wylądowaliśmy u świetnego dr Formińskiego na Ursynowie. Oglądał zdjęcia, badał mnie. I jako pierwszy tłumaczył im wszystko łopatologicznie. Oni podobno zrozumieli, ja nie bardzo. Pokazał im model psiego kolana. Pokazał, która kość jest złamana. Łapa nie zgina się w kolanie, bo rzepka się przestawiła i unieruchomiła staw. Natomiast w miejscu złamania utworzył się staw rzekomy, w którym łapa właśnie się zgina. Złamanie jest z okresu szczenięcego, bo w tym miejscu kości łamią się tylko szczeniętom. Biorąc pod uwagę fakt, że mam 4 lata (tak im powiedzieli w schronisku), to nauczyłem się z tym żyć. Operacja? Hm? Szczera odpowiedź: „Przyjdźcie za jakieś 2-3 miesiące, jak żyje z tym 4 lata, to 3 miesiące nic nie zmienią. Zobaczymy jak się sprawy będą miały, jak pies będzie regularnie wychodził na spacery, będzie miał zdrową dawkę ruchu, bo po roku siedzenia w klatce ciężko cokolwiek stwierdzić, chociażby czy nie nastąpił zanik mięśni. Ograniczajcie tylko w miarę możliwości skakanie.”
Tak więc sprawa łapy zawisła w powietrzu. Przestali tak strasznie przeżywać. Przynajmniej na jakiś czas. Po tych ciężkich, emocjonujących dwóch tygodniach, zacząłem się zastanawiać na ile mi będą pozwalać, co mogę robić bezkarnie. A może to ja bym w tym domu rządził? Kolejne dwa tygodnie były próbą sił w domu. Szerokim łukiem omijałem tylko tą mamę, bo mama ciągle mnie lekceważyła albo machała szmatą. Pańciów próbowałem zdominować wszelkimi metodami. Byli jednak cierpliwi i nieustępliwi, nie udało się. Musiałem dać za wygraną, stawiali jasne granice. Doszedłem do wniosku, że nie ma sensu się droczyć, bo Oni i tak chcą dla mnie dobrze. Mówili za to, że jeszcze są ze mną inne problemy. Jak to? Przecież grzeczny jestem. Podgryzanie rąk to przecież super zabawa i okazywanie bliskości a nie problem. Nagłe głupawki w czasie których ciężko było mnie opanować – no halo, wszystko wokół było tak emocjonujące, że jak się nakręciłem i podekscytowałem to sam miałem problem z opanowaniem się. Niszczenie w domu podczas ich nieobecności – kurczę nudziło mi się, a te chusteczki tak fajnie wyciągały się z pudełka i było biało jakby śnieg w pokoju napadał. Spacery z wyrywanymi dłońmi – przecież już mówiłem, że wszędzie chciałem podejść i wszystko powąchać. No i KOTY – no tego nawet nie skomentuję, bo to one są problemem a nie ja. Nie było różowo. Jak nie? Ja byłem przeszczęśliwy. Było super.
Pańciowie doszli do wniosku, że przynajmniej część naszych problemów powinno rozwiązać szkolenie PT. Wybrali trzymiesięczne szkolenie weekendowe. To był strzał w dziesiątkę. W weekendy się uczyliśmy, w tygodniu powtarzaliśmy. Byli zaskoczeni jak bardzo swoją konsekwencją (i smaczkami oczywiście) mogą wpłynąć na moje zachowanie. Bo ogólnie wiadomo, że szczeniaka łatwiej wychować, niż dorosłego psa, który znał jedynie komendę "siad". Uczyliśmy się siebie na wzajem. Podobno. Ja wiem, że nauczyłem ich, że zawsze powinni mieć smaczki w kieszeni. Jak je mają, to jestem w stanie nawet ładnie iść przy nodze. Pomału kończyłem z podgryzaniem rąk, pokazali mi, że im się to nie podoba, ale pozwalali mi gryźć i podgryzać do woli moje zabawki. Kółeczko, konga, piłeczkę. Chociaż zanim trafili na odpowiednie zabawki, to było po drodze kilka "jednorazowych", z którymi szybko się rozprawiłem. Odkrywałem też jak miło jest być głaskanym i przytulanym. Spacery też stawały się dla nich przyjemniejsze dzięki komendom "do mnie" i "równaj". Zwłaszcza, gdy w saszetce były jakieś smakołyki. Jak zostawałem sam, musiałem być niestety zamykany w przedpokoju, ale tam też przestałem podgryzać szafki, bo miałem swoje zabawki. Niestety nie mam już podobno szans na miękkie posłanie, bo już trzy zakończyły swój żywot "flakami na wierzchu". He he he czyli fruwająca watolina, tudzież gąbka, albo cokolwiek innego co było w środku. Tak fajnie jest wyciągać na wierzch to co jest w środku. To silniejsze ode mnie. Ale w pokoju sypiam w fotelu. Nie jest tak źle. Coraz rzadziej też zdarzały mi się głupawki ciężkie do opanowania. Zaczynałem się do wszystkiego przyzwyczajać, a Pańciowie też stali się spokojniejsi i wiedzieli jak mnie nie pobudzać bardziej, gdy zaczynam się nakręcać. I jak mnie uspakajać.
Minęły trzy miesiące od wizyty u ostatniego Pana Doktora. Czas na kolejną wizytę. Pańciowie ciągle rozważali kredyt na leczenie, chociaż już dużo ich kosztowałem (łącznie z ustawieniem mnie na odpowiednią karmę, po której nie mam sensacji żołądkowych). Doktor Formiński był w szoku. Czy to na pewno ten sam pies? Przecież w tej łapie prawie nie było mięśni. Pies na tej łapie prawie nie stawał. A teraz? Jak pies stoi, to trzeba się bardzo przyjrzeć, która to łapa. Pies na tej łapie staje nawet do siusiania. Jest bardzo dobrze. Więc co dalej? Nic. Jak to nic? Kolejna ważna rozmowa. O tym, że jak mają zbędnych kilka tysięcy to oczywiście mogą je wydać na operacje. Tylko po co. Przecież radzę sobie świetnie. Mięśnie się rozwijają, łapa coraz mocniejsza. Operacje i rehabilitacja nie dadzą gwarancji na to, że będzie lepiej. Ba, nawet nie może być lepiej, bo łapa będzie krótsza od drugiej, więc kuleć i tak będę. W chwili obecnej to niepotrzebne wyrzucenie pieniędzy, cierpienie, narkozy, rehabilitacje itd. Dwa zalecenia, które powinny sprawić, że nie będę miał problemów z łapą - nie skakać i trzymać dobrą wagę (nie przytyć do 30 kg). Świetnie - ucieszyli się. Hm, jak dla kogo. No ale może to i lepiej. Spytali Pana doktora, czy możemy jeździć nad wodę? Powiedział, że to nawet bardzo wskazane, bo pływanie działa dobrze na mięśnie nie obciążając stawów. Poprosili o podanie środka przeciw kleszczom, wróciliśmy szczęśliwi do domu.
Następnego dnia - swędzi! Kolejnego – swędzi coraz bardziej, skóra czerwona. Jedziemy z powrotem do Pana doktora. Co się dzieje? Co mi jest? Jeden „na ileś tam set” psów może się okazać uczulony na ten środek przeciwko kleszczom. Wow! Okazało się, że jestem właśnie tym wybranym, dostałem środek odczulający. Tydzień później pojechaliśmy nad Świder. Było świetnie, kocham wodę i piasek. Było pływanie, szaleństwa i kupa radości. Oczywiście skradłem serca wszystkim plażowiczom, ludzie dziwili się, że taki kochany jestem i łagodny, że świetnie dogaduje się z innymi psami. Pańciowie mówili, że pomału łamiemy w oczach ludzi stereotyp psa mordercy. O kim to? Chyba nie o mnie. Dwa dni po szaleństwach nad wodą jedziemy do kolejnego weterynarza. Skóra czerwona, znów mnie wszystko swędzi. Reakcja skórna na wodę, ewentualnie na wypitą wodę (po co pić z miski jak tak dużo wody wokoło?). Kolejny zastrzyk, środek na sterydach do psikania skóry. Nie było przyjemnie, ale pomogło. Zaczynam się przyzwyczajać do tego, że nieodłącznym elementem posiadania moich człowieków będą częste wizyty u weterynarzy. Trudno. Podobno jak dziecko choruje, to też się biegnie do lekarza. Na szczęście każdy weterynarz to miły człowiek i kolejne ręce do głaskania i lizania, a czasem nawet smaczka dadzą, więc ich lubię i nie mam problemu z odwiedzinami u nich. Później też było ich jeszcze wiele – tych odwiedzin, ale o wszystkich pisać nie będę. Tak jak i wiele było wycieczek i fajnych spacerów. No i spotykamy się czasami z „moją Anią”.
Jedynym poważnym problemem z którym jeszcze sobie nie poradziliśmy, to KOTY. Wierzę, że i to w końcu uda im się naprawić i te wszystkie koty wypędzą z naszej okolicy, ale póki co to jestem zmuszony do interwencji za każdym razem jak jakiegoś widzę. Jest amok, piski i histeria, bo nie pozwalają mi ich skutecznie przegonić.
W domu za to jestem już całkiem inny niż na początku. Mówią, że jestem przylepą na maksa. Łapy do góry i brzuch do głaskania. Gdybym mógł, spałbym z nimi. Przychodzę się przytulać i całować. Są kochani, spokojni, więc i ja się uspokoiłem. Nie wyobrażam sobie życia bez nich, a oni beze mnie. Chociaż zdarzały nam się różne ciężkie chwile.
Jestem z nimi rok i prawie dziewięć miesięcy, a będziemy razem na zawsze. Przeprowadzaliśmy się kilka razy, ale to nie miejsce jest ważne. Ważne, że jesteśmy razem. Nawet jak się przytulam do Pańcia to widzę własne odbicie, moją uśmiechniętą mordkę wytatuowaną na jego ramieniu.

Mówili, że jak jestem TTB, to żadna rodzina mnie nie zechce. I wiecie co? Mylili się.

I jeszcze z ostatniej chwili. Strasznie mnie wszystko swędziało, drapałem się więc i wylizywałem. Przy tym nie bardzo chciałem jeść, bo wszystko później i tak zwracałem, chociaż nie chciałem. No i Pańciowie znów postanowili odwiedzić weterynarza. Przewinęło się nawet kilku, byliśmy w różnych miejscach i klinikach. Ostatecznie okazało się, że mam strasznie dużo uczuleń i mało mi wolno jeść. Zresztą nie tylko jeść, nie wolno mi nawet nosić obroży przeciwpchelnej. Muszą też uważać na leki, które ewentualnie miałbym kiedyś zażywać bo część z nich też źle na mnie podziała. Jestem uczulony między innymi na cały drób, wołowinę, wieprzowinę, cielęcinę, wszystkie ryby, kukurydzę, jajka i jest jeszcze tego cała długa lista, a nawet dwie. Pańciowie nie byli zachwyceni, ale prawie od razu kupili mi nową karmę z jagnięciną i jabłuszkiem (jest pycha), a że poprzedniej było jeszcze bardzo dużo to oddaliśmy ją fundacji dla innych psiaków. Takich, co mogą. Może dla nich będzie pycha.

Pozdrawiam razem z Pańciami

DexterPiterNatalia

 


 

 

 
Polish (Poland)Norsk bokmål (Norway)English (United Kingdom)