Z pamiętnika bulla - część 1

ZPamietnikabulla tytul PortoCandy

 

Jesień 2008 roku. Piękna i słoneczna, choć chłodno.
Odbieram telefon od dawno nie widzianej koleżanki.
Podekscytowana pyta mnie prosto z mostu, czy nie chciałbym psa...

 

... A właściwie małą pitbullke znalezioną na terenie jednego ze Słupskich zakładów. Wykręcam się, ale wiem, że i tak muszę pojechać i zobaczyć nieszczęśliwe maleństwo. Zarażam pomysłem żonę i razem pakujemy się do samochodu kilka godzin później. Po dłuższych poszukiwaniach , znajdujemy dom Justyny i wchodzimy. W salonie na honorowym miejscu, na fotelu leży łaciaty maluszek. Obraz nędzy i rozpaczy, chudziutki, malutki, połamana łapka skręcona śrubą przez weterynarza. Mimo to ogon nie przestaje się kręcić, a maluszek wspina się z silnym postanowieniem wskoczenia na moje ręce. Biorę ją i już wiem, że nie ma takiej siły, która mi ją odbierze. Paulina, moja żona, uśmiecha się tylko i wyjmuje z torby obróżkę i smycz, które „na wszelki wypadek” zabrała z sobą.

Pierwsze dni z maleństwem są bardzo ciężkie. Nasze rodziny pukają się w czoło i spiskują za plecami: „Dziecko by sobie zrobili, a nie psa brali do małego mieszkania”. Nawet moja matka w pierwszym odruchu stwierdza: „Ja już do Was nie przyjadę, bo się takich psów boję”. Jasne mamo, wpadnij tylko, chociaż na chwilę i zobaczymy. Małą muszę wynosić na siusianie na rękach, bo jeszcze nie może chodzić po zabiegu, ma wrażliwy żołądek, ciągle się drapie, jest wystraszona, najchętniej by spała i tuliła się do nas. Pomału robimy swoje, psiak bierze leki, pilnujemy jej, nie śpimy kilka nocy z rzędu, zupełnie jak przy dziecku. Mamy problem z wyborem imienia, jakoś nie pasują nam do niej mocne psie imiona. W końcu decyduje przypadek, maleństwo pewnego dnia przewraca butelkę wina Porto i zaczyna z zapamiętaniem zlizywać czerwone krople. Zostaje więc Porto. Po kilkunastu dniach przychodzi moment wyjęcia gwoździa z połamanej łapki, zabieg bez zarzutu. Przy okazji pytam weta, czemu mała się tak wściekle drapie. Odpowiada autorytarnie, że to pewnie uczulenie na pokarm, bo „amstaffy tak mają”. W nocy nadchodzi kryzys, budzi mnie pisk Porci, łapka jest spuchnięta jak pomarańcza, a psina piszczy przy każdym ruchu z bólu. Na rękach trzymam ją do rana, a potem w samochód i do weta. Gabinet zamknięty, więc ruszam do kolejnego, którego poleca mi kolega z pracy. Wreszcie dobra obsługa, psina zbadana, pobrane zeskrobiny ze skóry, żeby zobaczyć skąd świąd i drapanie. Po zastrzyku ból mija i Porcia zaczyna dokazywać. Ulga, chociaż wyniki badań skóry są niezbyt wesołe. Mamy nużycę do kompletu.
Jednak początki to nie tylko wyrzeczenia i poświęcenia. Wcześniej przez trzy lata mieszkania w bloku nie utrzymywaliśmy kontaktów z sąsiadami. Jakoś było nie po drodze, a wystarczyły dwa spacery ze szczeniakiem, żeby poznać wszystkich blokowych „psiarzy”, bo każdy chciał poznać jej historię, pogłaskać i pobawić się. Bo „pisarze” to po prostu dobrzy ludzie.

Po kilku tygodniach moja mama daje się przekonać na odwiedziny. Cała spięta, spodziewając się „psa mordercy” przychodzi do nas. Porcia jak wytresowana, przypuszcza atak, łasi się, liże, majta całym tyłkiem ze szczęścia, uwodzi jak umie, a jest w tym dobra. Mama wytrzymuje zmasowany nalot miłości przez całe heroiczne pięć sekund, a potem po prostu zakochuje się w psinie. Nie wypuszcza jej z rąk, dokarmia, mizia, daje zabawkę i wydaje polecenie przywiezienia psa jutro do niej „żeby się nie męczyła, jak będziecie w pracy”. Jeszcze o tym nie wie, ale to będzie początek wielkiej miłości.

Mija ponad rok od adoptowania malucha, Porto jest takim pitbullem-miniaturką, niecałe dwadzieścia kilo wagi, wieczna radocha i miłość do ludzi. Lubi też inne psy, bawi się ładnie, gania z nimi, tylko patyki są świętością. Mogą ich dotykać tylko ja, Paulina i sama księżna Porto. Aportowanie to sens życia naszego psiska i największa dla niej frajda. Wystarczy powiedzieć „idziemy na patyki”, żeby psie szczęście nie miało granic. Rachunek strat stanu szczenięcego Portka – jedna para kozaczków, ogryziona noga od stołu i zmielona dźwignia zmiany biegów w samochodzie, bo się dzidzia nudziła czekając na nas. W skrócie - mogło być gorzej. Ważne, że psisko jest posłuszne, mimo że strasznie uparte. Daje się wyszkolić niemal w każdej dziedzinie oprócz jednej. Śpi na łóżku i walczy o to jak lew. Potrafi podkradać się w nocy i cichaczem wskakiwać do góry, żeby delikatnie ułożyć się w nogach. Wyniesiona do koszyka wraca jak bumerang. Po kilku tygodniach walki poddajemy się. Pies śpi z nami.
Gdy Porto kończy drugi rok, nadchodzi znowu choroba. Psisko zaczyna stopniowo coraz mocniej kuleć na swoją słabszą łapę, na tą, którą w szczenięctwie ktoś raczył jej połamać i przez którą prawdopodobnie ją wyrzucono jak zepsutą zabawkę. Następuje atrofia stawu barkowego i coraz mocniejsze okulawienie. Serce mi się kraje, kiedy widzę moją psinę, tą samą, która potrafiła godzinami biegać za patykami, jak z trudem porusza się po domu. Nawet oczy ma mętne z bólu, a ja nie umiem jej pomóc, bo weterynarze dają tylko zastrzyki przeciwbólowe przez tydzień, półtora - a gdy tylko odstawiają leki - bolesność wraca. Takie leczenie trwa pół roku. Podobno, tak się czasem zdarza, że pies po takim złamaniu z wiekiem coraz gorzej chodzi. Wracają do niego z opóźnieniem cierpienia, które wcześniej usunięto. Tyle, że ja nie wierzę w stwierdzenie, że „czasem tak musi być”. Wiec zaczynam szukać. Początkowo przez internet, ale to zbyt chaotyczny sposób, potem rozpytuję znajomych o weterynarza „od psich nóg”. W końcu błyska światełko nadziei – jest nowy gabinet, w którym pracują ludzie tacy, którym chce się powalczyć o zdrowie psa, którzy nie boja się trudnych przypadków. Jeden z nich specjalizuje się ponoć w psiej ortopedii. Pakuje Portka na pokład i lecimy. Wizyta jest bardzo długa, kolejne badania, sprawdzenie jak pies chodzi, prześwietlenia. Znajdujemy kilka potencjalnych przyczyn kulenia. Wyznaczamy termin zabiegu.
Nienawidzę oddawać swoich psów na zabiegi. Strasznie to przeżywam za każdym razem. Od momentu oddania psa, aż do jego odebrania umiem tylko siedzieć bez ruchu lub spać. Stary koń a przeżywa traumę jak dziecko, wiec kiedy dostaję telefon żeby „odebrać zdechlaczka” dosłownie lecę na miejsce. Porto zmulona znieczuleniem, po zabiegu leci przez ręce, ale mimo to macha ogonkiem. Weterynarz tłumaczy dokładnie co robić. Zabieg ma działanie doraźne, pies powinien zacząć odczuwać ulgę, ale należy cały czas obserwować bark czy nie nastąpi ponowna atrofia i bardzo ważna jest rehabilitacja. Bieganie, zabawy z innymi psami, chodzenie po trudnym leśnym terenie. Od rehabilitacji zależy czy zabieg trzeba będzie powtórzyć za kilkanaście miesięcy. Minimum to godzina dziennie intensywnego ruchu.
Nienawidzę oddawać psy na zabiegi. Więc zaczynamy się rehabilitować. Bieganie, potem rower, długie spacery w lesie. I staje się cud, Porto zaczyna coraz lepiej chodzić, nie kuleje, przestaje nawet utykać. Rozpiera mnie szczęście i duma, że mam takiego zdrowego psa.

Mija trzeci rok, udaje nam się uciec z bloku na przedmieścia. mamy mały domek z małym ogródkiem, ale dla nas to coś wspaniałego. Porto „ukochuje” sobie miejsce przy kaflowym piecu i byczy się w cieple całe wieczory. Tylko stare hasło „idziemy na spacer, na patyki” jest w stanie ją wyrwać z domu. Mamy taki zwyczaj, jedziemy rowerem do lasu, prawie pięć kilometrów. Tam, na ulubionej polance, rozkładamy obozowisko. Portek ma swoją miskę z piciem a ja swoją butelkę z mineralną, ja sobie ćwiczę a ona bawi się patykami jak foczka, podrzucając je nosem. Po około godzince zbieramy się z powrotem. I wtedy, któregoś pięknego dnia wpada mi do głowy myśl, którą dzielę się z Pauliną, „w sumie to obojętne czy wyprowadzam jednego czy dwa psy”. I tak zaczyna się historia Candy.
Od kiedy jest u nas Porto, wiernie kibicujemy fundacji AST. Juz kilka razy byliśmy bliscy adoptowania jakiegoś biednego psiaka, ale dwa pokoje w 50 m2 skutecznie nas zniechęcały. Dwa psy w dwóch pokojach to zdecydowanie za dużo. Teraz jednak mamy warunki dużo lepsze, jest ogród, mały bo mały, ale własny i są dwa piętra, więc wymówka w postaci lokum odpada. Któregoś dnia Paulina woła mnie do komputera i pokazuje zdjęcia małego kluska, jaśniuteńkiego, o zadziornym spojrzeniu. Od razu widzę te iskierki w oczach mojej żony, znak że to coś więcej niż zwyczajne oglądanie zdjęć. Dyskutujemy kilka dni, namyślamy się i w końcu podejmujemy decyzję. Dzwonimy. Jest kilka rozmów przez telefon, rozumiem się z dziewczynami z AST-a świetnie, i one i my kochamy psy i to się daje odczuć, w końcu pada decyzja o wizycie przedadopcyjnej u nas. Kilka dni później przyjeżdżają dwie panie na wizytę, znowu miło się rozmawia, z przerwami na wyganianie Porto z ich kolan. Paulina ciągle powtarza „nie uda się, nie dostaniemy jej” a ja wiem swoje. To już jest przeznaczenie. I decyzja zostaje podjęta, Candy przyjedzie do nas. Zaczynamy odliczać czas. W dzień przyjazdu małej biorę Portka na ostatni „samotny” spacer, od tej pory wszystko będziemy robić w stadzie, oczywiście o ile Porto zaakceptuje małą, bo księżniczka jest jedynaczką i nie wiemy, jak to zniesie. Candy przyjeżdża, Porto spina się jak struna, ale nie robi krzywdy małej. Zostajemy we czworo.

Pierwsze dni są ciężkie, mała nie lubi być w klatce, garnie się do ludzi i do Porto, a nasza księżniczka focha się o nową siostrzyczkę. Pomagają wspólne spacery i dużo, dużo miłości. Już po tygodniu śpimy razem we czworo, Candy wtulona w nas z jednej, a Porto z drugiej strony. Stopniowo naszej rezydentce fochy przechodzą i pomału otwiera się na zabawę z małą. A Kedziorek z kolei wpatrzony w przybraną mamusie jak w obrazek, małpuje każdy jej ruch, błyskawicznie się uczy i dostosowuje. I rośnie w strasznym tempie, znajomi, którzy odwiedzają nas po dwóch tygodniach mają oczy jak spodki. Płowa bestyjka przybiera dosłownie z dnia na dzień. Kochają ją wszyscy, znowu poznajemy sąsiadów dzięki nowemu psu, bo każdy chce dopytać się o kruszynkę. Szybko idzie w kąt klatka kennelowa, bo zamknięta w niej mała dostaje szału, a co gorsza Porto próbuje ją ratować z więzienia. Czas mija podejrzanie szybko, przechodzimy kilka choróbsk wieku szczenięcego, kończymy szczepienia, a dziewczynki zżywają się coraz mocniej. Candy jest jedynym znanym mi psem, który potrafi wyjąć Porto patyk z pyska i nie zostanie skrócony o głowę. Kiedy mała chorowała i była smutna, ospała i zniechęcona, Portek nabrała zwyczaju łapania w pysk zabawek i podrzucania ich pod nos malej, prowokując do zabawy. Potrafiła nawet szczekaniem rozruszać szczeniaka do działania. W wakacje Candy umie już biegać na smyczy przy rowerze, więc zaczynamy wycieczki w czwórkę. Paulina z Porto przodem, ja z małą z tyłu. Ludzie robią nam zdjęcia na ulicy, widząc dwójkę wariatów na rowerach z „psami mordercami”. A niech robią, nie mają pitków, ich strata.
Najważniejsze jednak jest to, że Porto budzi się z powrotem do życia. Nie jest już leniuszkiem, bawi się coraz chętniej, biega, od szaleństw z Candy jej chory bark przyrasta i jest niemal nie do odróżnienia od zdrowego. Razem zachowują się jak stado, razem żebrzą o kąski z obiadu, razem polują na kota sąsiadów, razem lobbują o spacer.

Mija październik, Candy jest u nas już szósty miesiąc. W tej chwili jest wyższa od Porto równo o 6 cm i rośnie nadal. Aha, udało się wygonić je na noc do koszyczków, nie ma spania w łóżku, bo było ewidentnie za małe dla nas wszystkich. Trochę są o to obrażone ale myślę, że im przejdzie.

Dla wielu osób ta historia może stanowić powód do tego, żeby nie brać do swoich domów psów. Sporo wyrzeczeń, wiele obowiązków, koszta. Dlaczego więc my „psiarze” robimy to i cieszymy się z tego?
Gdy adoptowaliśmy Porto, nasze życie zmieniło się na lepsze, rzadziej się kłóciliśmy, znaleźliśmy dla siebie nawzajem więcej zrozumienia i cierpliwości. Pies nauczył nas porządku i oduczył gnuśności. Dzisiaj wiem, że po pracy nie wystarczy paść na kanapę, teraz dwie małe duszyczki oczekują spaceru, zabawy i domagają się uwagi. W zamian dają nam mnóstwo uśmiechu i ciepła, które inaczej byłoby nieosiągalne. Nic nie zastąpi oglądania filmu w niedzielne, deszczowe popołudnie z dwoma pochrapującymi psami z boku. Gdy złapała mnie grypa i z potężną gorączką leżałem w łóżku, psy niemal nie odchodziły ode mnie i co ciekawe zachowywały się nadspodziewanie grzecznie i cicho, jakby pilnując, żebym się w spokoju wyleżał. Spacery do lasu to przyjemność i frajda, choć trochę boli ręka od rzucania patyków dwóm fanatyczkom aportowania. Mieszkanie z dwoma pitbulami ma swoje zalety, Paulina nie boi się zostawać sama w domu, a wszyscy interesanci, którzy do nas przychodzą zachowują się nadspodziewanie grzecznie. Jedynym powodem do tego jest niezasłużona „renoma” bulli. „Psy mordercy”, „hodowane do walk”, „nacisk szczęk mierzony w tonach”. Sam często żartuję, że moje psy mogłyby czasem poudawać groźniejsze, ot tak dla podtrzymania opinii. Tyle, że to niemożliwe, dla nich wszyscy ludzie są wspaniali, wszystkich kochają i uwielbiają. Jedyny wyjątek to noc, kiedy uznają, że trzeba bronić domu i „Pańciów”, wtedy nie każdy może stanąć w progu bez obaw. Wiem, że prawdopodobnie będę mieć w życiu jeszcze wiele psów, ale zawsze tą będą bullowate. Kto raz pokochał te psy, będzie je kochał na zawsze. Tego się nie da uniknąć. A co najbardziej w nich kocham? To, że są zupełnie inne, niż się uważa. To, że krzywdzi się je opiniami nie popartymi doświadczeniem, że podkręca się ich legendę, że traktuje się je jak wyrzutki i bestie, a one są zupełnie inne. Szufladkuje się je jako niebezpieczne i odgórnie tak traktuje, nie patrząc na takie szczegóły jak wychowanie, tresura, odruchy. Gdyby podstawą zakazu w posiadaniu „niebezpiecznych zwierząt” były realne dane statystyczne, czarna lista wyglądałaby zupełnie inaczej.

Czy lepiej kupić psa czy adoptować ? Moim zdaniem nie wolno kupować psów. Ogromna ilość pseudohodowców wyrządza podwójną krzywdę zwierzętom. Po pierwsze hoduje się je w karygodnych warunkach, tylko po to żeby nabić kasę, a po drugie hodowanie psów tylko dla uzyskania cech wyglądu (bo takie się lepiej sprzedają) jest karygodne i niszczy w rasach to, co najlepsze. Kilka popularnych ras kompletnie podupadło przez głupotę i zadufanie hodowców.
Adoptowany pies będzie zawsze pamiętał to, że mu pomogliśmy. Dla niego staniemy się wybawcami, którzy wzięli go z ulicy, ze schroniska, nakarmili, dali ciepły kąt i naszą miłość. I nigdy tego nie zapomni. Nie ważne jak wyglądamy, nie ważne jak się ubieramy, jak pachniemy, czy ile mamy znajomych na facebook’u. Dla niego zawsze będziemy najważniejsi i zawsze będzie nas kochał. Nawet, kiedy mamy naprawdę zły dzień.
Pies młody czy stary, duży czy mały - żaden nie zasługuje na to, by w samotności, w ciasnej schroniskowej klatce czekać na koniec swoich dni. Nie bójcie się adoptować bulla, nie wierzcie w gazetowe bzdury o psach mordercach. Kiedy bierzecie psa z fundacji lub stowarzyszenia, oznacza to, że przed wami co najmniej kilka osób tego psa sprawdziło i że byli to praktycy, którzy na psach tej rasy „zjedli zęby”. Nawet w schronisku, przed udostępnieniem do adopcji pies jest poddawany obserwacji. Z kolei psy z pseudohodowli mogą być, o ironio, dużo niebezpieczniejsze. Takie psy są na ogół zarobaczone, zapuszczone, nie szczepione, pochodzą z chowu wsobnego. Dla ich hodowców ważne jest tylko to, żeby sprzedać szczeniaka i skasować klienta. Reszta to niepotrzebne koszty.
Kiedyś mam nadzieję wybudować większy dom z dużym ogrodem. Adoptuje wtedy więcej bulli i dać im od siebie tyle, ile tylko zdołam.

Kraver

Candy19 Candy18 Candy13

 
Polish (Poland)Norsk bokmål (Norway)English (United Kingdom)