Z pamiętnika bulla - część 7

ZPamietnikabulla tytul JustynaMateuszSonia

 

W kwietniu 2012 ja i mój chłopak Mateusz zdecydowaliśmy, że pomożemy jakiemuś potrzebującemu psiakowi ze schroniska lub domu tymczasowego.

 

 

Mateusz wychował już dwa duże psy, ja jednak nie miałam żadnego doświadczenia, tylko miłość do czworonogów, stąd decyzja o psie młodym i łatwym do wychowania. Zaczęliśmy od portali poświęconych porzuconym zwierzętom i tam przeżyłam pierwszy szok - ile ich jest! W każdym wieku, każdej maści i rasy. Pamiętam mój bunt na ten świat i na ludzi, kiedy zobaczyłam zaniedbanego, chorego i porzuconego 8-letniego owczarka, który był przecież przyjacielem jakiejś rodziny swoje całe psie życie. Każda kolejna psia historia była coraz gorsza, a ilość czworonogów czekających na opiekę przerażająca. Nie miałam siły szukać i przebierać w tych biedakach - kliknęłam na pierwszego psa, który odpowiadał nam pod względem wieku. Telefon do pani Małgosi, cudownej psiary prowadzącej DT i już za parę dni zaczęliśmy wizyty adopcyjne u półrocznej suni Kiary. Kwiecień się kończył, psi asortyment został kupiony i czekaliśmy na finalną decyzję. W międzyczasie wybraliśmy się na przed-majówkowy wypad do Warki. Sielanka, odpoczynek i telefon od Małgosi, że 2 maja przyjeżdża do nas z Kiarą.

Wszystko wywróciło się do góry nogami, kiedy wracaliśmy do Warszawy. W pewnym momencie siostra mojego chłopaka każe zatrzymać samochód w środku lasu. Stajemy, wychodzimy, a tuż przy drodze leży pies - na pierwszy rzut oka dorosły pitbull lub amstaff. Staliśmy jak wryci, trudno było cokolwiek zrobić, bo jechaliśmy w piątkę z małym dzieckiem i małym kundelkiem (Groszkiem, przygarniętym z Palucha). Z takiego zawieszenia wyrwały nas dwa pędzące wariacko samochody, które o mało nie potrąciły leżącego przy ulicy psa. Mateusz niewiele myśląc wziął butelkę z wodą i kawałek kiełbasy... I tak po raz pierwszy byłam świadkiem oswajania przestraszonego, ale i groźnie wyglądającego psa. Już po chwili Mateusz siedział i głaskał sunię. Ale co zrobić dalej? Straż miejska, policja - zero pomocy. Zadzwoniłam do Małgosi, ta obdzwoniła wszystkie znane DT, ale wszędzie słyszeliśmy jedno: „Jest majówka, mamy straszne przepełnienie, nie damy rady". Nie mieliśmy nawet jak pojechać do schroniska, bo w samochodzie dziecko i inny pies. Jedyne wyjście - zostawić mnie i siostrę Mateusza z dzieckiem i naszym psem w lesie i odwieźć z powrotem na działkę w Warce Mateusza ze znalezioną sunią, gdzie przeczekają do jutra. Tak zrobiliśmy, na szczęście sunia chętnie wskoczyła do samochodu (przy okazji my wyglądałyśmy epicko - zmierzch, las, dwie kobiety siedzące przy drodze z małym dzieckiem i kundelkiem!). Później jeszcze jedna runda samochodem ze mną, bo nie chciałam jednak zostawić Mateusza samego. Noc z sunią na działce była straszna. Po paru łykach wody i kawałkach mięsa dostała wymiotów, biegunki, wyła, bała się i nie pozwalała do siebie podejść. Gdzieś w środku nocy, po wypaleniu całej i ostatniej paczki fajek, wiedzieliśmy, że historia nie zakończy się tym, że odwieziemy sunię do schroniska. Następnego popołudnia miał przyjechać po nas szwagier, ale my nie wiedzieliśmy jeszcze co dalej. Rano przeszliśmy wszystkie okoliczne działki i domy w poszukiwaniu jakichś informacji. Ktoś niby widział jakąś parę z podobnym psem, ale chyba nie takim, ale oni już odjechali, ale nie wiadomo. Pewna starsza pani sprezentowała nam smycz i miskę i poleciła odwiedziny u pani Brodzikowej, psiary i kociary przygarniającej porzucone w Warce zwierzaki. Pani Brodzikowa okazała się cud-kobietą! Obejrzała sunię, powiedziała, czym ją nakarmić i nauczyła mnie jak wyciągać psu kleszcze. Pewnie śmiesznie to brzmi, ale szczęka nieznanego amstafa robiła na mnie duże wrażenie i wydawało mi się, że nie zdobędę na żaden wyczyn oprócz próby pogłaskania suni. Kurs odwagi przeszłam jednak szybko, wszystkie kleszcze zostały wyjęte, a przy okazji okazało się, że sunia jest spokojna i nie okazuje wobec nas agresji. Pani Brodzikowa wytłumaczyła nam to jednym zdaniem: "Pies czuje, że macie dobre serce, że mu pomagacie i że warto wam zaufać". Podczas wizyty wyszła też kolejna cecha suni - brak tolerancji na inne zwierzęta. U Pani Brodzikowej były ze trzy psy i cała masa kotów, a sunia łapała ogromną agresję jak tylko któreś z nich się zbliżyło. Dowiedzieliśmy się też, że w Warce co roku w okresie wiosennym porzucanych jest mnóstwo psów i kotów, które później już tu zostają i błądzą po polach. Wróciliśmy na działkę z kolejnymi znakami zapytania w głowie. Wtedy uruchomiłam telefon i tak już spędziłam cały dzień. Pierwszą rozmowę miałam z Małgosią, która za dwa dni miała przywieźć nam Kiarę. Małgosia słysząc, że już fiksuję od tej sytuacji powiedziała krótko: "Justyna, nie przywiozę wam Kiary, bo wy wrócicie do domu z tą sunią." Ja na to, że nie, że tak nie będzie, że to przecież dorosły amstaff, ja się boję, ja na to nie jestem przygotowana. Małgosia powiedziała mina to że tak musiało widocznie być, że tego właśnie psa i w tym właśnie czasie musieliśmy spotkać, że Kiara jest pięknym i bardzo młodym psem, więc szybko znajdzie dom, a ta sunia ma już teraz znacznie gorzej. Małgosia dzwoniła do mnie jeszcze ze sto razy, żeby upewnić się, czy w ogóle żyję i daję radę, ale w międzyczasie pewna znajoma, miłośniczka bulli podała mi kontakt do Fundacji AST. Dość długo rozmawiałam z jakąś dziewczyną z fundacji, wysłałam jej zdjęcia suni, ale był jeden problem. My musieliśmy wracać do Warszawy już tego dnia, a przez to, że był nadal weekend majowy fundacja nie dałaby rady tak szybko znaleźć DT dla suni. Pamiętam, że usłyszałam jedną prośbę: „Justyna, błagam nie oddawaj jej do schroniska." Wtedy też usłyszałam jak trudno jest dorosłym bullom (szczególnie jeśli nie tolerują innych zwierząt) znieść schronisko i jak duże jest ryzyko, że weźmie ją ktoś nieodpowiedzialny i znów porzuci. Nie wiedziałam co zrobić. Muszę być szczera i powiedzieć, że nie chciałam brać tego psa do domu. Strach, złe historie tej rasy i oczekiwanie na innego psa spowodowały, że byłam na nie. Z drugiej strony patrzyłam na to rude stworzenie z białą skarpetką i wiedziałam, że prędzej mi serce pęknie niż odstawie ją za kraty schroniska. Patrzyłam tez na Mateusza, który, jak na faceta przypominającego legendarnego wikinga, był totalnie bezsilny i rozżalony.
Godzina 17, przyjechał szwagier i pyta co robimy. Odpowiedź była krótka, spontaniczna i zupełnie, jeszcze wtedy dla nas, abstrakcyjna: "Wracamy do Warszawy, do domu i... i coś będzie dalej". Podróż samochodem była dla suni fatalna - wyła, szczekała, trzęsła się i ciągle miała niestrawność. Wiedzieliśmy, że się bała, bo ktoś już ją samochodem woził i do jakiegoś samochodu też już nie mogła wrócić. Następna sytuacja, która nas osłabiła to wizyta u weterynarza. Nie chcę podawać nazwy kliniki, do której pojechaliśmy, bo nie chcę nikogo oczerniać, ale ostatnie czego wtedy potrzebowaliśmy to usłyszeć, że źle robimy, że to przecież groźny pies, że lepiej go oddać do schroniska i mieć kłopot z głowy. Wróciliśmy w końcu do domu i chyba cała nasza trojka zasnęła tam gdzie stała, bo nic już z tego wieczoru nie pamiętam.

Co było dalej? Szczęśliwie dla suni, ja i Mateusz byliśmy wtedy w okresie przejściowym między jedną a druga pracą, więc mieliśmy mnóstwo czasu, żeby się nią zająć. Małgosia z DT dzwoniła do mnie codziennie i śmiała się, że pies jest u nas, a ja jestem stuknięta i to bardzo dobrze. Postanowiliśmy, że będziemy szukać dla suni dobrego domu. Siostra Mateusza i jej mąż od razu też pojechali do Warki rozwiesić ogłoszenia, bo wciąż wierzyliśmy, że jednak się komuś zgubiła. Ogłoszenia umieściliśmy też na wszystkich możliwych portalach internetowych z zaznaczeniem "szukamy właściciela lub dobrego domu, który ją przygarnie". W międzyczasie znaleźliśmy wspaniałego weterynarza i behawiorystę i wtedy też zaczęły się kolejne problemy. Okazało się, że sunia jest zaniedbana, że czeka ją długa kuracja antybiotykami, witaminami i maściami. Behawiorystkę zaniepokoiły tez zbyt duże sutki i brzuch suni. Powiedziała, żebyśmy na wszelki wypadek zrobili jej usg. Badanie usg znów wywróciło nam wszystko do góry nogami - sunia była w ciąży i miała ok 10 małych w miocie. Wtedy usiedliśmy u weterynarza zupełnie zrezygnowani i już w ogóle nie wiedzieliśmy co robić. Weterynarz kazał nam natychmiast wziąć się w garść i powiedział: "Nie macie pracy, zrobiliście już bardzo dobry uczynek, ale na tym trzeba skończyć. Nie wiadomo z jaką rasą skrzyżowano psa, nie macie co zrobić z małymi, a jeśli macie jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, zróbcie sobie spacer na Paluch". Do dziś łudzę się, że to nie była nasza decyzja... ale była. Zdecydowaliśmy się na aborcję i sterylizację. W międzyczasie nikt nie dzwonił po sunię, ani nikt nie chciał jej adoptować. Weterynarze, którzy leczyli sunię uznali ją za swojego ulubionego pacjenta, a my byliśmy wdzięczni za tak profesjonalną i przyjacielską pomoc (i zniżki :-)). Gdzieś po drodze pojawiło się też jej imię. Od wołania "sunia, sunia" nasza sunia stała się po prostu Sonią.

Po niecałym miesiącu od przyjazdu do Warszawy wreszcie zadzwonił telefon i ktoś chętny na adopcję. Nie wiem jaki był wtedy mój stan umysłu, ani co sobie konkretnie pomyślałam, ale powiedziałam: "Przepraszam, ale ogłoszenie jest nieaktualne, sunia zostaje z nami". Mateusz powiedział mi tylko: "Ii dobrze!", a później: "Wiedziałem".
Jakieś jeszcze problemy? Mnóstwo, ale przecież nasza historia musi się kiedyś skończyć. Do dziś została nam jedna rzecz, która jest nie do naprawy - Sonia ma uczulenie na wszystkie (nawet hipoalergiczne) karmy i jakiekolwiek jedzenie z przyprawami. Od roku codziennie gotuję tej kwadratowej królewnie kilogram kurczaka i torebkę ryżu. Szczerze mówiąc kurczaka z ryżem nie tknę już chyba nigdy, a ten zapach rozpoznam wszędzie.

Długimi tygodniami uczyliśmy się być razem we trójkę, budowaliśmy zaufanie, bliskość. Dużo dały mi wizyty u behawiorystki, która radziła jak tę rasę wychowywać i jakich błędów nie popełniać. Wieczorami czytałam o historii rasy, trafiałam na ludzi zakochanych z bullach i krok po kroku przekonywałam się jak niesprawiedliwy mit wyrósł wokół ras amstaff, pitbull, bullterier. Jak wiele ludzie nie wiedzą , a opierają się tylko na stereotypach i haśle "pies morderca". Parę miesięcy później oboje dostaliśmy pracę i już teraz nie wiemy jak to jest wracać wieczorem do domu i nie widzieć jej kanciastego ryjka i niezdarnego machania ogonem. Sonia broni swojego domu, ufa nam i mamy za sobą już wiele sytuacji, w których odpłaciła się nam swoją ogromną, psią wdzięcznością. My dajemy jej właściwie tylko dwie rzeczy - pełną michę i duuuuuużo miłości!

Mogłabym napisać jeszcze wiele słów, szczególnie apeli do innych właścicieli psów, bo mam już serdecznie dość, że mój pies to "morderca", więc wszyscy inni mogą być nieodpowiedzialni i bezmyślni, ale... może kiedy indziej. Wysyłam Wam zdjęcia, które pokazują parę chwil z tego naszego wspólnego roku.

Ot i taka historia na pamiątkę dla AST.
Pozdrawiamy i wszystkim pomagającym bullowatym przesyłamy moc serdeczności,

Justyna, Mateusz i Sonia

JustynaMateuszSonia

 

 
Polish (Poland)Norsk bokmål (Norway)English (United Kingdom)